Trójkąt Bermudzki – tam czas płynie inaczej

Chodzi o miejsce, które tradycyjnie (zasłużenie, albo nie) uważane jest za najbardziej tajemnicze i straszne na świecie. „Tutaj bez śladu przepadło wiele statków i samolotów, większość z nich po roku 1945. Tutaj w okresie ostatnich 26 lat zaginęło ponad tysiąc osób. Jednak podczas poszukiwań nie udało się odnaleźć ani jednych zwłok albo szczątków maszyny…” Tak rozpoczyna się opis tajemniczego Trójkąta Bermudzkiego w książce amerykańskiego pisarza Charlesa Berlitz’a. Ten fragment cytują obecnie zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy hipotezy istnienia między Florydą, Kubą i Bermudami jakiegoś zagadkowego miejsca, czyli inaczej mówiąc – strefy anomalnej.

Strefa oczywiście istnieje, ale czy rzeczywiście jest tak straszna i krwiożercza, jak się o niej pisze? Tysiąc osób, które zginęły w ciągu ćwierci wieku, to dużo. Ale na lądzie o takiej powierzchni, w wielu krajach, zginęło w wypadkach drogowych kilkanaście razy więcej ludzi. Porównanie z drogami jest całkowicie uprawnione, ponieważ przez ów słynny rejon Atlantyku przebiega mnóstwo szlaków morskich i lotniczych. Jest rzeczą oczywistą, że mało który statek idzie tutaj na dno, dokładniej mówiąc – tonie zaledwie drobny ułamek znajdującej się w rejonie floty. Skąd więc wzięła się taka ponura sława?

Początki

Wszystko zaczęło się po II wojnie światowej. Fenomen stanu psychologicznego narodu amerykańskiego tamtego okresu czeka jeszcze na swoich badaczy, ale póki co, możemy go lekko poruszyć. Od 1945 r. do 1949 r. Stany Zjednoczone dysponowały najsilniejszą armią, która posiadała monopol na groźną broń jądrową. Wydawałoby się, że Amerykanie powinni poczuć się narodem dominującym nad całym światem. Oni rzeczywiście wymachiwali atomową maczugą nie widząc godnego przeciwnika dla swojej potęgi. Teozofowie skomentowaliby przyszłe wydarzenia tak: W rewanżu za wybujałą nadmiernie narodową pychę, Bóg zesłał na Amerykę wieki strach. Już po czterech latach Amerykanie dostali kilka szokowych zastrzyków: poczuli się bezsilni wobec zagrożenia ze strony potężniejszych od nich sił – Marsjan, Obcych z innych światów i duchów. W 1947 roku podczas zwykłej obserwacji UFO narodziła się „ufo-fobia”, pojawiły się liczne, nowe nauki w rodzaju ufologii. A dwa lata wcześniej pojawił się strach przed „wszechpożerającym oceanem”.

Słynny „Lot 19”

flight195 grudnia 1945 r. był zwykłym dniem dla żołnierzy amerykańskiego lotnictwa, stacjonujących na Florydzie. W tym czasie służyło tam bardzo wielu pilotów z dużym doświadczeniem bojowym, dlatego incydenty w powietrzu zdarzały się stosunkowo rzadko. Doświadczonym dowódcą, który wylatał już ponad 2500 godzin, był porucznik Charles Taylor. W pełni można było też polegać na pozostałych pilotach eskadry, niektórzy z nich byli nawet starsi stopniem od Taylora. Zadanie, jakie tym razem otrzymali, nie było zbyt skomplikowane: mieli wyjść prostym kursem na Chicken shoals, na północy wyspy Bimini.

Przed zwykłym lotem ćwiczebnym, zaprawieni w prawdziwych walkach pilocie żartowali sobie, tylko jeden z nich poczuł się jakoś nieswojo i postanowił pozostać na ziemi. To uratowało mu życie… Pogoda była wspaniała, pięć trzymiejscowych samolotów torpedowo-bombowych typu Avenger wystartowało i wzięło kurs na wschód, mając w zbiornikach zapas paliwa na 5,5 godziny. Więcej nikt ich nie widział, co się z nimi stało – Bóg jeden wie.

Różnych hipotez i wersji wydarzeń namnożyło się co niemiara. Wszystkie miały jedną podstawową wadę: nie znaleziono szczątków zaginionych samolotów. Obraz tragedii, według wyników badań i oficjalnych zapisów danych, wyglądał następująco: O godzinie 14:10 samoloty z 14 lotnikami (zamiast 15) wystartowały, dotarły do celu i o 15:30-15:40 weszły na kurs powrotny, na południowy zachód. A po kilku minutach, o 15:45, w punkcie kontrolnym bazy lotniczej Lauderdale, odebrano osobliwy meldunek. „Mamy awarię. Widocznie zeszliśmy z kursu. Nie widzimy ziemi, powtarzam, nie widzimy ziemi”.Dyspozytor zapytał o ich współrzędne. Odpowiedź mocno zaskoczyła obecnych oficerów. „Nie możemy określić naszego położenia. Nie wiemy, gdzie się teraz znajdujemy. Zdaje się, że zabłądziliśmy”.Zupełnie, jakby mówił jakiś roztrzęsiony nowicjusz, a nie doświadczony oficer lotnictwa. W tej sytuacji dowództwo bazy podjęło jedyną słuszną decyzję: „Trzymajcie kurs na zachód!”. Mimo długiego wybrzeża Florydy, samoloty przecież jej nie przeskoczą.

„Nie wiemy, gdzie jest zachód. Nic nie działa. Dziwne. Nie możemy określić kierunku. Nawet ocean wygląda inaczej niż zwykle.”

O godzinie 16:45 od Taylora przychodzi dziwny meldunek: „Znajdujemy się nad Zatoką Meksykańską.”Naziemny dyspozytor doszedł do wniosku, że albo pilotom coś się pomieszało, albo zwariowali. O godz. 17:00 było jasne, że piloci są skraju nerwowego wyczerpania. Po pewnym czasie pierwszy strach minął, a z samolotów zauważyli jakieś wyspy. „Pode mną ziemia. Myślę, że to Keys.”W bazie błysnęła nadzieja, że Taylor odzyska orientację. Niestety, na próżno. Nastała ciemność. Samoloty, które wyleciały na poszukiwanie zaginionych powróciły też z niczym (jeden samolot zaginął podczas poszukiwań).

Strach ma wielkie oczy

Po głośnym zaginięciu pięciu amerykańskich samolotów, jak grzyby po deszczu zaczęły się pojawiać coraz to nowe historie z tragicznym zakończeniem. „Zwykłych” tajemniczych zniknięć było „bermudologom” za mało, poszły więc w ruch fantastyczne dopiski, niedomówienia i zwyczajne oszustwa. Do liczby ofiar trójkąta zaliczano okręty, które zatonęły z całkiem banalnych przyczyn, albo bardzo daleko od rejonu Bermudów. Na przykład japoński statek „Raifuku Maru”, wokół którego pojawiły się legendy, zatonął w 1924 roku w obecności innej jednostki na skutek gwałtownego sztormu. Albo trójmasztowy szkuner „Star of Piece”, którego błyskawicznie posłał na dno wybuch silnika. Zatopiony niemiecki statek „Freya” prasa przeniosła w 1902 roku z Oceanu Spokojnego na Atlantyk. Trimaran „Teignmouth Electron” został w 1969 roku opuszczony przez załogę, na dodatek 1800 mil od trójkąta. Prawdziwych, udokumentowanych przypadków zaginięcia statków można zebrać nie więcej niż 10-15% ze wszystkich sensacyjnych doniesień prasowych. Trudno jest zweryfikować te przypadki, ponieważ nie pozostają ani ślady katastrofy, ani świadkowie.

Lot 19 – klasyka zdarzeń

Pierwszy wniosek, jaki nasuwa się z analizy zapisów rozmów pilotów z kontrolerem lotów, to coś niezwykłego i osobliwego, z czym musieli zetknąć się w powietrzu. To straszne spotkanie było pierwszym nie tylko dla nich; o czymś podobnym na pewno nie słyszeli od swoich kolegów i dowódców. Tylko tym można wyjaśnić tajemniczą dezorientację i panikę w zwykłej, rutynowej sytuacji. Ocean ma dziwny wygląd, pojawia się „biała woda”, strzałki wskaźników wariują – coś takiego może przestraszyć nie tylko nowicjuszy, ale i doświadczonych pilotów.

Tym bardziej, że powrót na brzeg był dziecinnie łatwy: wystarczyło tylko lecieć na zachód, a ogromnego półwyspu nie sposób było przeoczyć. I tutaj dochodzimy do podstawowej przyczyny paniki pilotów. Eskadra samolotów w pełnej zgodzie ze zdrowym rozsądkiem i radami z ziemi, w ciągu około półtorej godziny szukali lądu tylko na zachodzie, a potem przez godzinę – na przemian na zachodzie i wschodzie. I nie znaleźli go. Trzeba przyznać, że pod koniec lotu zobaczyli ziemię, ale nie zdecydowali się wodować na płyciźnie.

Taylor uznał, że znajdują się nad archipelagiem Florida Keys, bardziej na południowy zachód od końca półwyspu i początkowo nawet zawrócił na północny wschód w stronę Florydy. Pod wpływem kolegów zwątpił jednak i zawrócił na poprzedni kurs, tak jakby znajdował się znacznie dalej na wschód, to jest tam, gdzie powinien być i gdzie go zarejestrowały naziemne radary. Ale gdzie był w rzeczywistości? Na ziemi meldunek załogi o obserwacji Keys uznano za brednie spanikowanych pilotów.

Kontrolerzy lotów wiedzieli, że samoloty są nad Atlantykiem, gdzieś na północ od Wysp Bahama i do głowy im nie przyszło, że zaginiona eskadra jest już daleko na zachód nad Zatoką Meksykańską. Jeśli tak, to Taylor rzeczywiście widział Florida Keys, a nie „coś podobnego do Keys”. W 1987 roku na szelfowym dnie Zatoki Meksykańskiej znaleziono jeden z Avengerów z lat czterdziestych. Nie wykluczone, że cztery pozostałe też są gdzieś w pobliżu. Powstaje tylko pytanie: w jaki sposób samoloty mogły niezauważone przez wszystkich przemieścić się 700 km na zachód?

Błyskawiczne przeloty samolotów

Przypadki superszybkich przemieszczeń samolotów zdarzały się w historii lotnictwa nie raz. W czasie II wojny światowej pewien radziecki bombowiec powracający z akcji, przeskoczył lotnisko pod Moskwą dalej niż o 1000 km i wylądował na Uralu! W 1934 r. Wiktor Guddard przeleciał nad Szkocją nie wiadomo dokąd, zbliżył się do jakiegoś nieznanego lotniska, który błyskawicznie „zniknąło z pola widzenia”. Te i inne przypadki łączy jedna wspólna cecha: błyskawiczne przeloty odbywały się zawsze w tajemniczych chmurach (białej mgle, dziwnym dymie, połyskującej mgle).

Jest jeszcze jedno podobieństwo tych tajemniczych podroży w czasie: na przykład po półgodzinie spaceru w „białej, dziwnej mgle” na wyspie Barsakelmes (na Morzu Aralskim) turyści wracali do bazy kilka dni. „Biała mgła” nie jest rzadkim gościem również w Trójkącie Bermudzkim. Po spotkaniu z nią zniknął z radarów zbliżający się do Miami samolot rejsowy, a kiedy po dziesięciu minutach pojawił się znowu, wszystkie zegary znajdujące się na pokładzie późniły się dokładnie o ten czas.

Tajemnicze zaginięcia samolotów i statków na wodach Trójkąta Bermudzkiego tłumaczą jedni hydratami metanu na dnie oceanu, inni zaś anomaliami magnetycznymi, wyjątkowo wysokimi falami, powstawaniem infradźwięków albo – błędami w nawigacji. Trudno jednak o weryfikację hipotez, skoro nie ma ani świadków zdarzenia, ani żadnych śladów.

Źródło: 1 2
Szaraki - istoty pozaziemskie z zeta Reticuli
Karzełki ze Skara Brae
Rudolf Fentz – ofiara zagubiona w czasie
Chodzenie po ogniu - nadludzkie zdolności?
Tajemnicza „Droga Bimini”
Las Hoia-Baciu – „Trójkąt Bermudzki Transylwanii”