Przyjęło się uważać, że historia spotkań z UFO rozpoczęła się w 1947 roku, kiedy to biznesmen Kenneth Arnold, przelatując prywatnym samolotem obok góry Rainier, zobaczył dziewięć połyskujących obiektów w formie dysków, które przemieszczały się obok niego z niewiarygodną prędkością. Opisując to zdarzenie, Kenneth Arnold porównał je do talerzy podskakujących na wodzie. Kilka podobnych spotkań, mających miejsce w latach czterdziestych, zapoczątkowało zainteresowanie Niezidentyfikowanymi Obiektami Latającymi, zwanymi z angielska - UFO. Okazuje się jednak, że spostrzegawczy przodkowie naszych wschodnich sąsiadów już dawno zwrócili uwagę na zagadkowe obiekty niebieskie i nawet uznali za konieczne pozostawić o tym udokumentowane świadectwa.
Pierwsza jaskółka
Data pierwszego spotkania Rosjan z Obcymi jest raczej przybliżona. W kronikach, które zachowały się w archiwach uniwersytetu w Kazaniu, mowa jest o zagadkowym przypadku, jaki zdarzył się w pierwszej połowie XVII wieku, za panowania cara Michała I, założyciela dynastii Romanowów. Pewien chłop o imieniu Jaszka spotkał wtedy w lesie „niezwykle dziwnego człowieka w białej odzieży”. Nieznajomy jakby zapraszał Jaszkę do „lotu w niebo”, i ten z ciekawości zgodził się, ponieważ obiecano mu powrót na ziemię. Następnie obaj w wielkim, błyszczącym, „miedzianym kotle” wznieśli się w powietrze, gdzie połączyli się z „ogromnym białym domem, bardzo czystym w środku”. W tym „domu” uczyli Jaszkę „nauk rozmaitych i czarów wielkich”. Na koniec, w tym samym kotle, sprowadzili go na ziemię dając na pamiątkę „trzy czarodziejskie monety”.
Cudo wspaniałe
Następne spotkanie z UFO zarejestrowano już znacznie dokładniej: zdarzyło się to 15 sierpnia 1663 r. Wiarygodne świadectwo odkryto w archiwum petersburskiego oddziału instytutu historii. W szczegółowym raporcie przesłanym do władz stołecznych przez mnichów klasztoru Kiryłło-Biełozierskiego mowa jest o cudzie, który nie miał wytłumaczenia. Duchowni oraz mieszkańcy wsi Roboziero w guberni Wołogodskiej, ponad godzinę obserwowali skomplikowane manewry nad jeziorem wykonywane przez „ognistą kulę” o średnicy około 40 arszynów (ok. 28,5 m). Kula „powoli i fantazyjnie” latała nad powierzchnią wody, wypuszczała promienie i „kapryśnie” zmieniała swoją jasność.
Czasem jakby rozpływała się w powietrzu, a potem rozpalała się na nowo. Bystrzy mnisi zauważyli przy tym ciekawy szczegół: światło od tego okrągłego cuda wychodziło nie w postaci ciągłego strumienia, ale jakby dzieliło się na dwa promienie, łączące się ze sobą. Nie ulega wątpliwości, że świadkowie widzieli UFO, jako że tak osobliwe zjawisko nie mogło się przywidzieć tylu ludziom jednocześnie. Mało tego: chłopi próbowali łódką zbliżyć się do kuli, ale bił od niej silny żar. Kilku śmiałków zdążyło jednak zauważyć, że dno jeziora pod kulą, na głębokości 8 metrów, było jasno oświetlone – można było rozróżnić kamienie i ławice ryb. Po pewnym czasie kula bezgłośnie zniknęła w niebie.
Znak boży?
W 1847 roku gazeta moskiewska zamieściła przedruk z „Mogilewskich Wiadomości Gubernialnych”, które donosiły: „14 lipca w Mogilewie i okolicach jego, na południowo-zachodniej stronie horyzontu, w pobliżu księżyca widoczne było rzadkie zjawisko – wielki czteroramienny krzyż jasno-ognistego koloru. Księżyc w pierwszej swojej kwadrze wyglądał zwyczajnie i był zwykłego koloru, i znajdował się w samym środku krzyża.
Zjawisko rozpoczęło się o godzinie 10 i trwało do godziny 3 rano. Krzyż był początkowo niewielki i bladego koloru, potem powiększył się do sążnia (ok. 6,4 m) i więcej, i przybrał kolor ognistoczerwony, który kilka razy się zmieniał - to bladł, to czerwieniał. To zjawisko widziało wielu mieszkańców miasta i wsi.” Jeśli rozpatrzeć mogilewski fenomen z pozycji dzisiejszej ufologii, to można zauważyć kilka ważnych momentów. Przede wszystkim, że obserwowany w ciągu pięciu godzin obiekt w kształcie krzyża był rodzajem UFO, a nie jakimś bożym znakiem.
O technicznym pochodzeniu „krzyża” świadczy jego wyraźne zawisanie na orbicie okołoziemskiej między Ziemią i Księżycem przez długi czas. Żaden obiekt naturalny nie byłby w stanie pozostawać w bezruchu przez pięć godzin, wbrew siłom grawitacji. A zmiana koloru – od bladego do ognistego – świadczy o intensywnej pracy silników tego kosmicznego aparatu, utrzymujących go na orbicie w jednym punkcie.
Sprawny naczelnik policji
6 października 1848 r. naczelnik policji w powiecie bałaszowskim skierował do Ministerstwa dokładny raport o następującym zdarzeniu: „Ten dzień był pochmurny, drobny jesienny deszcz padał od rana, prawie nieustannie.
O godz. 9 wieczorem w całkowitych ciemnościach niebo rozświetliło się jasną błyskawicą przy odgłosach grzmotu. Zarówno błyskawica, nie całkiem ognistego koloru, ale z niebieskawymi odblaskami, jak i silny grzmot powtórzyły się do dziesięciu razy. W końcu burza ucichła i pokazały się gwiazdy. Potem, o godz. 10, pośrodku nieba, na północy, pojawiła się krwawo-ognista plama, wielkości - dajmy na to - 200 sążni (ok. 427 m).
Widać było na niej gwiazdy i jasne smugi. Trwało to jakieś pięć minut; potem plama zaczęła się powiększać przechylając się na północny-zachód i przybrała podługowaty kształt i różową barwę. Po pół godzinie niebo pojaśniało, a barwny obszar przeniósł się całkiem na zachód i rozdzielił na kilkadziesiąt stożkowatych słupów, sięgających horyzontu. Następnie północne niebo pokryło się biało-czerwonawymi smugami, a całe zjawisko zniknęło o godz. 11.”
Jeśli spojrzeć na te szkice z natury z wysokości dzisiejszych osiągnięć techniki, to obraz opisany przez lokalnego policjanta bardzo przypomina start współczesnej rakiety. „Błyskawica, nie całkiem ognistego koloru”, powtarzające się do dziesięciu razy „uderzenia pioruna”, „krwawo-czerwona plama, która rozdzieliła się na stożkowe słupy” – to po prostu strumienie rozżarzonych gazów, włączenie kolejnego stopnia rakiety nośnej, zmienna trajektoria lotu.
Włóczący się Marsjanie
Niewykluczone, że widziani byli też Obcy, podróżujący tajemniczymi aparatami. Mniej więcej w tym samym czasie, co opisanej powyżej zjawiska, w Saratowskiej guberni pojawili niezwykli przybysze. Wyglądali na starców, twarze mieli jakieś żółto-zielone, do tego bez zarostu. Nieznajomi snuli się po wioskach, ale o jałmużnę nie prosili. Kiedy ich zagadywano, mruczeli coś niezrozumiale. Ludzie uważali ich za cudaków. Dla pozaziemskich zwiadowców, takie zachowanie służyło doskonałemu maskowaniu się. Nie zwracali na siebie uwagi – ani wiejski starosta, ani policjant ich nie zatrzymał.
Wszystko w swoim czasie
Badacze doceniają fakt, że ówcześni urzędnicy zwracali uwagę na całkiem niezwykłe zjawiska. Niektórzy mają im jednak za złe, że nie wykazali więcej dociekliwości, aby wyjaśnić nadzwyczajne zdarzenia, których byli świadkami. Ale co takiego mogli zrobić w tamtych czasach nie tylko drobni urzędnicy, ale i uczeni mężowie, skoro i dzisiaj UFO pozostaje w sferze zjawisk nieuznawanych przez oficjalną naukę? Nie, urzędnicy stanęli na wysokości zadania: nie przypisali pojawienia się UFO masowym halucynacjom, a odnieśli je do w pełni realnych obiektów – meteorytów. Próbowali wyjaśnić zagadkowe zjawiska, jak potrafili.